piątek, 14 grudnia 2012

O Porto i sprzecznych wrażeniach (cz. 2)

Kontynuując rozpoczętą dwa dni temu relację, dzisiaj trochę więcej o samym Porto i odwiedzonych miejscach. Ostatecznie nigdzie dalej poza miasto nie udało mi się wyjechać, za to spędziłam długie godziny w miejscach, gdzie miałam zajrzeć tylko na chwilkę. 

Porto dosyć znane jest, a przede wszystkim bardzo dumne, ze swoich sześciu mostów, z czego najciekawszy jest dwupoziomowy Ponte Luis I. Biorąc pod uwagę, że miasto ma sporo wzniesień i schodów, fajnie jest móc przejść na drugą stronę niezależnie czy nad rzekę dotrzemy od góry czy od dołu. Górny poziom to też niezły punkt widokowy, zwłaszcza na rzekę Duoro - tam właśnie rozpoczęłam swoją wycieczkę w słoneczne sobotnie południe. 





Rzeka jest jednocześnie granicą administracyjną Porto - po drugiej stronie mostu to już Vila Nova de Gaia, przez Portugalczyków często w skrócie nazywana Gaia, czyli kolebka wina typu Porto. Jeśli zdarzyło Wam się je pić, to prawdopodobnie leżakowało w jednej z tamtejszych piwnic i tam też zostało zabutelkowane. Ale dla mnie zaskoczeniem było, że nigdzie nie mogłam dojrzeć krzewów winorośli. Jak się później okazało, tym razem to nie wzrok mnie mylił, a po prostu wytwarzane jest ono z winogron z regionu Alto Duoro, gdzie panują najlepsze warunki klimatyczne. Wycieczka po winnicy jednego z najstarszych producentów Porto dostarczyła jeszcze kilku informacji i była okazją do degustacji. Wina dla Was nie mam, ale kilka zdjęć jak najbardziej:





Sobota już do końca pozostała leniwym dniem i na wspinanie się do centrum miasta nie zdecydowałam się. Ale spacer wzdłuż rzeki to również miła rozrywka, choć do oceanu na zachód słońca nie udało się zdążyć.





Plan na niedzielę był dosyć ambitny - na początek trochę kultury, później chwila relaksu nad oceanem, a na zakończenie zwiedzanie miasta. Jednak lenistwo znowu było górą. A może to nie kwestia lenistwa, a magiczne oddziaływanie słońca, ciepła i oceanu?
Ale wracając do odrobiny kultury na początek - w informacji turystycznej dowiedziałam się, że w Muzeum Sztuki Współczesnej jest ciekawa wystawa, a sam budynek otoczony jest pięknymi ogrodami. No więc czemu by nie zobaczyć? Po drodze zatrzymałam się jeszcze przy Casa de Musica, czyli głównej sali koncertowej Porto, uznawanej za wizytówkę miasta. Mnie nie zachwyciła. 



Ale to na pewno dlatego, że ja się na sztuce nie znam, co potwierdzone zostało chyba rekordowo krótkim czasem zwiedzania wspomnianej wyżej wystawy. A co do ogrodów, to rzeczywiście sympatyczne, choć do pięknych trochę im brakuje. 






Jak widać na ostatnim zdjęciu, w Portugalii to dopiero jesień i czas żółknięcia liści. Nawet trochę przypominała tę złotą, polską, której w tym roku nie miałam okazji zobaczyć.
Po parku przyszedł czas na ocean, czyli chyba to, co najbardziej podobało mi się z całego wyjazdu. Co prawda to już nie pora plażowania i opalania się, choć surferzy wciąż liczni, ale piękne widoki i promenada wzdłuż wybrzeża zachęca do spędzenia tam kilku godzin oraz wypicia kawy na jednym z tarasów. 








Jako że wpis się już dosyć długi zrobił, to zwiedzanie miasta w świetle naturalnym i sztucznym pojawi się w części trzeciej. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz